Padovan składa hołd najbardziej jego klasycznej odmianie utrzymanej w estetyce Agaty Christie, dokonując jednak po drodze drobnych przesunięć w fabule filmu w odniesieniu do kanonu, czyniąc ze swojego dzieła z jednej strony inteligentną polemikę ze schematem, z drugiej zaś strony konstruując coś, co jest w istocie komedią kryminalną i nawiązaniem choćby do takiego postrzegania materii filmowej, jaka miała miejsce przykładowo w obrazie „Arszenik i stare koronki”.
Już sam dziwaczny tytuł konotuje z pulpową kieszonkową literaturą. Nadto plakat, którego estetyka nie stanowi bynajmniej licentia poetica polskiego dystrybutora, ale jak sprawdziłem, jest odzwierciedleniem afiszów oryginalnych, także zwiastuje na produkt pośledniego gatunku i lokuje utwór gdzieś w rejestrach kina klasy B. Jednakże już pierwsza sekwencja zdradza intencje Padovana, który stara się przeformułować kanony. Otóż tytułowy hrabia w niezwykle teatralny, a wręcz komiczno – bulwarowy sposób popełnia samobójstwo kładąc się pokotem na rodzinnym grobowcu po zażyciu odpowiedniej dawki medykamentów popijając, a jakże, rzeczonym prosecco, którego jest producentem.
Akcja ma miejsce w niewielkiej miejscowości w regionie Wenecja Euganejska, który słynie z tego szlachetnego trunku. Już zatem w tym momencie zagadka kryminalna zdaje się nie mieć większego znaczenia, bo widz wie, że ofiara nie została zamordowana i fakt ten nie budzi żadnych wątpliwości.
Sam wizerunek hrabiego odbiega zresztą od stereotypowego wizerunku nobliwego arystokraty w nienagannie skrojonym garniturze. To raczej ktoś, kto z uwagi na swój wygląd, pasowałby bardziej do wizerunku drwala. Także gapowaty policjant, który prowadzi zdawałoby się prostą sprawę, nie ma aparycji Dona Johnsona z serialu „Policjanci z Miami”. To ciekawie skonstruowana postać o tajemniczej przeszłości i skomplikowanym życiu rodzinnym w osobie absorbującego irańskiego wuja siedzącego mu na głowie. Spięcia między dwoma mężczyznami są zresztą źródłem rozlicznych komicznych sytuacji. Nie jest przy tym jasne, czemu reżyser postanowił wyposażyć głównego protagonistę w perskie korzenie.
Sprawa komplikuje się, gdy z broni należącej do hrabiego giną kolejne wpływowe osoby. Reżyser rozrzuca raz za razem tropy co najmniej kilkakrotnie wprowadzając widza w poczucie konsternacji, co do osoby sprawcy w taki sposób, że do końca autentycznie nie wiemy, kto zabił. Po drodze są też femme fatale i to aż dwie o diametralnie różnych proweniencjach – jedna wywodząca się z przestępczego półświatka, druga zaś (córka denata) o wdzięku nieporadnego dziewczęcia.
Najsłabiej film prezentuje się wtedy, gdy wchodzi na poziom społeczno-politycznej rozprawki o ekologicznym wydźwięku. Staje się wtedy kalką amerykańskich fabuł pokroju „Erin Brockovich” i „Adwokat”. Wolałbym, aby reżyser był konsekwentny w żonglerce gatunkowymi schematami. Ze względu na fakt, że w filmie pojawia się szereg ujęć realizowanych przy użyciu drona i afirmujących uroki regionu, całość zaczyna niekiedy przypominać nieznośny folder turystyczny.
Niezależnie jednak od powyższych uwag, które nie przekreślają wartości dzieła Włocha, „Ostatnie prosecco…” dobrze się ogląda, a po seansie nie zaszkodzi udać się do włoskiej knajpki celem skosztowania rzeczonego białego wina musującego.
Ocena: 7/10
Autor: Michał Mielnik