Obraz, oparty na powieści Naomi Alderman, rozpoczyna się powrotem Ronit (dobra Rachel Weisz) do londyńskiego domu, po śmierci lokalnego rabina, który nie tylko był ważny dla społeczności, ale i dla samej dziewczyny. Jej przyjazd budzi jednak powszechne zdziwienie, z powodu dość rychłego wyjazdu kobiety z miasta wiele lat wcześniej. Szczególnie zaskoczona wydaje się Esti (dobra Rachel McAdams), żona Dovida, dawnego znajomego Ronit. Powoli dowiadujemy się kolejnych informacji o przeszłości obu kobiet, a zasłona milczenia, wisząca nad tajemniczym wyjazdem jeden z nich przed laty, zaczyna się unosić.
Reżyser bardzo prostymi środkami zarysowuje zaistniałą sytuację i zachęca widza do emocjonalnego odbioru opowieści. Nie od dziś wiadomo, że muzyka w filmach odgrywa ważną rolę. Kiedy jednak w filmie pojawia się jedyna nie-instrumentalna i nie-religijna piosenka, możemy być pewni, że ma ona ogromne znaczenie dla fabuły. Tak też dzieje się w tym wypadku. Gdy Ronit i Esti chodzą po dawnym domu dziewczyny, wspominając stare czasy, a z radia lecą nuty „Lovesong” The Cure, jej słowa dokładnie oddają stan emocjonalny, w którym znajdują się kobiety. „Kiedy jestem sam z Tobą, czuję się jakbym znów był w domu”. Gdy dodamy do tego, że ten sam utwór leci też na napisach końcowych, możemy uznać, że stanowi kodę całej historii, jej bezpośrednie zwieńczenie. Słowa, które padają wtedy z ekranu można bowiem bezpośrednio odnieść do sytuacji przedstawionej. Stają się one też opisem filmowego problemu w mikroskali.
Na dodatek - takie umieszczenie muzyki - podczas ważnej sceny oraz na napisach końcowych, przywodzi na myśl podobny zabieg zastosowany w niedawnym „Call Me By Your Name” Luci Guadagnino. Oczywiście, nie on jeden zastosował podobny zabieg, jednak sposób jego użycia w obu dziełach jest wyjątkowo wyraźny. W „Tamtych Dniach, Tamtych Nocach” muzyka jest bowiem nośnikiem emocji. Gdy Elio i Oliver mają pierwszy raz zbliżyć się do siebie, z ekranu leci kilka nut wieńczącego obraz utworu „Viseons of Gideon” Sufjana Stevesa. Gdy więc utwór ten pojawia się w pełnej okazałości podczas napisów końcowych, automatycznie łączymy go z tamtą sceną, bezwiednie ją sobie przypominamy. Tutaj, w “Nieposłusznych” następuje podobny mechanizm. Muzyka staje się emocjonalnym nośnikiem historii.
Angielskojęzyczny debiut Chillijczyka Sebastiana Lelio urzeka przede wszystkim niezwykłym uniwersalizmem i prostotą przekazu. Mimo, że film nie jest subtelny w swojej wymowie, wykrzykując wręcz (dosłownie) swoją główną myśl, jest na tyle sprawnie poprowadzony i na tyle zniuansowany, że w pełni to kupujemy. Pewnie dlatego, że sposób prowadzenia historii obu kobiet i gorący konflikt, który podzielił społeczność, poprowadzony jest już z ogładą i szacunkiem. W tym kontekście końcowe zdania, wprost określające rozwiązanie problemu, nie wydają się błędem. Czasami trzeba po prostu usłyszeć uniwersalne prawdy w tak prosty i przekonujący sposób.
“Nieposłuszne” to precyzyjnie, prostolinijnie opowiedziana historia dwóch kobiet, które muszą nauczyć się żyć po swojemu. Przekaz filmu, będący pochwałą wolności, jest niezwykle prosty. Czasami jednak w prostocie kryje się największe piękno.
Ocena: 8/10