Bodaj najbardziej znanym skryptem, który wyszedł spod jego ręki jest „Gothika” z 2003 r. z udziałem Halle Berry, która była wtedy u szczytu sławy po tym, jak otrzymała Oscara za główną rolę w obrazie „Monster’s ball”. Z kronikarskiego obowiązku należałoby także wspomnieć o takim kuriozum, jak „Węże w samolocie”, którego był współscenarzystą, gdzie już sam tytuł zdradza pulpowe proweniencje.
Nic dziwnego zatem, że latach terminowania na planach nijakich produkcji do natychmiastowej konsumpcji, zapragnął zrealizować coś, co byłoby wyposażone w jego autorski sznyt. „Fatum Elizabeth” to obraz, który wiele obiecuje i zdradza wysokie aspiracje reżysera, a jednak w istocie jest produktem dalece niespełnionym będącym pewnym rodzajem wariacji, jak to w głębokim jądrze amerykańskiego przemysłu filmowego postrzegają europejski art-house.
Sam koncept był dość intrygujący, albowiem stanowił próbę przetworzenia archetypicznej baśni Charlesa Perraulta o Sinobrodym na modłę postnowoczesnego technothrillera, który byłby elementem dyskursu odnośnie do tematów, które angażują dziś globalną opinię publiczną, w tym w szczególności zaś rozwój sztucznej inteligencji. Owe kulturowe powinowactwo jest tu zresztą zaznaczone także nawiązaniem do jednoaktowej opery ekspresjonistycznej Beli Bartoka pod tytułem „Zamek Sinobrodego”, co przejawia się w majestatycznej kompozycji ścieżki dźwiękowej mającej nadać obrazowi wzniosły charakter.
Rezultatem jest jednak epigoński miks różnych filmowych cytatów, wśród których prym wiodą przede wszystkim uniwersum Nicholasa Winding Refna w warstwie wizualnej oraz „Ex Machina” Alexa Garlanda w zakresie podejmowanej tematyki.
Pomijając wrażenie, że obcujemy z rozbudowanym modowo-designerskim edytorialem, należy przyznać, że estetycznie rzecz robi wrażenie wygląda imponująco i sprawia autentyczną przyjemność widzowi, aczkolwiek niektóre zabiegi służą wyłącznie eksplikacji zawiłości fabuły, jak chociażby sygnalizowanie retrospekcji innym kolorem operatorskiego filtru, które nadto są tłumaczone w postaci komentarzy z offu niczym w telewizyjnej fabularyzowanej „docu-soap”.
Czegóż tu nie ma, jeśli chodzi o filmowe cytaty, nawiązania i odniesienia poza już wspomnianymi powyżej? Ekspozycja przypomina otwarcie „Lśnienia” Stanleya Kubricka, struktura filmu wraz z tym, jak definiowana jest rola głównego bohatera, ma coś w sobie z „Psychozy” Hitchcocka. Relacje męskiego i żeńskiego protagonisty przypominają motywy z rzeczonego Hitchcocka utrwalone w jego dziele „Zawrót głowy”, ale też w klasycznej opowieści o Pigmalionie i „My fair lady”. Niektóre ujęcia zostały wprost zaczerpnięte z repozytorium twórczości Briana de Palmy. Wszystko to generuje ogromny chaos, a w intencji Gutierreza ma być zapewne antologią będącą sumą jego filmoznawczej wiedzy.
Co jednak najbardziej zaskakujące, tę ambitną porażkę, bo tak należałoby określić ów tytuł, ratuje rola Abbey Lee w roli perfekcyjnej porcelanowej lalki – zabawki w rękach obrzydliwie bogatego, utalentowanego mężczyzny. Ta modelka, znana do tej pory jedynie z rólki w „Mad Maxie. Na drodze gniewu” oraz nomen omen „Neon Demon” wspomnianego Refna potrafi tutaj pokazać całkiem przyzwoite aktorstwo używając różnych środków do pokazania rozlicznych motywów i emocji towarzyszących granej przez nią postaci. Na jej tle rozczarowujący jest Ciaran Hinds prezentujący wciąż to samo zagniewane i bojaźliwe oblicze, co wynika chyba bardziej ze słabości scenariusza, niż z deficytu jego aktorskich możliwości. Intryguje także feministyczna przewrotka serwowana gdzieś w połowie filmu, który na początku wydaje się być wręcz mizoginistycznym manifestem. Całość jest jednak niestety porażką także jeśli chodzi o reżyserskie braki odnośnie do budowy napięcia. Tym, którzy oczekują od kina zapadających w pamięci zdjęć, śmiało mogę polecić seans.M
Ocena: 5/10
Autor: Michał Mielnik
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.