Film, powstały na kanwie powieści Jamesa R. Hansena pod tym samym tytułem, jest historią Neila Armstronga (w tej roli dobry, nieco wycofany i stale zatroskany Ryan Gosling) oraz przygotowań do Misji Apollo 11, która przeszła do historii, jako pierwsze udane lądowanie człowieka na Księżycu.
Film, po sekwencji awaryjnego lądowania samolotem, rozpoczynają sceny rodzinnej sielanki, gdy ojciec bawi się ze swoimi dziećmi. Beztroska nie trwa jednak długo, gdyż niedługo potem, jedno z dzieci umiera. Wtedy rozpoczyna się właściwa część opowieści – przygotowania do projektu kosmicznego i misji wysłania człowieka na Księżyc. Kontekst utraty córki jest jednak niezwykle ważny dla prowadzonej opowieści, powracając kilkakrotnie na ekranie.
Tym, co najbardziej urzeka w „First Manie”, jest otoczka audiowizualna, która wrzuca nas w sam środek akcji, umożliwiając nam, niemal dosłownie, odnaleźć się w butach Armstronga, gdy przygotowuje się do misji. Początkowe sceny lotu samolotem, test w kabinie antygrawitacyjnej, czy sekwencja samej podróży na Księżyc – wszystkie te momenty nakręcone są z ogromną werwą i wyczuciem, używając do tego celowo rozchwianej, roztrzęsionej kamery, która jednak jest w pełni uzasadniona, gdyż jest de facto oczami bohatera. Takie zagranie sprawia, że współodczuwamy fizyczne doznania bohatera – czujemy się, jakbyśmy sami byli w rakiecie kosmicznej. (Warto zatem obejrzeć film na jak największym ekranie, najlepiej w IMAXie).
Problem zaczyna się, gdy mamy współodczuwać emocje głównego bohatera. Nieodgadniona, bezemocjonalna facjata Ryana Goslinga kilkakrotnie doskonale sprawdzała się w dziełach filmowych (koronnym przykładem kultowe już „Drive” Nicolasa Windinga Refna). Tutaj jednak staje się barierą dla współodczuwania wewnętrznych rozterek mężczyzny. Niby rozumiemy dylemat astronauty, a reżyser stara się ogrywać go w możliwie subtelny sposób, jednak brak wyraźnej reakcji ze strony Goslinga, przeszkadza w pełnym współczuciu i emocjonalnym przeżyciu jego sytuacji.
Z tego powodu „Pierwszemu Człowiekowi” bliżej do technologicznie porywającej, całkowicie immersyjnej „Grawitacji” Alfonso Cuaróna niż do metafizycznego „Interstellar” Christophera Nolana, który wyprawę kosmiczną potraktował jako przyczynek do rozważań na temat przypadkowości ludzkiego życia, kwestii nieśmiertelności oraz niezbadanej siły miłości. Cała otoczka science-fiction była tam właśnie tym – czystą otoczką. W sercu opowieści znajdowała się historia miłości ojca i córki. Wydaje się, że Chazelle próbował osiągnąć podobny efekt, podrzucając wiele elementów, ukazujących, że przygotowania do misji są dla mężczyzny drugorzędne względem opłakiwania ukochanej córki. Tak jak „La La Land” w doskonały, przejmujący i niejednoznaczny sposób pokazywało cenę osiągnięcia marzeń, tak „First Man” miał pokazywać, że nawet osiągnięcie nieosiągalnego (stąpanie po Księżycu), może nie być wystarczające, żeby poradzić sobie z traumą.
Wielkie, piękne idee, tylko realizacja nie dopięta na ostatni guzik. Nie zrozumcie mnie źle – „Pierwszy Człowiek” to dzieło filmowe, które korzysta ze wszystkich dobrodziejstw swojego medium, aby pozwolić nam poczuć się, jak prawdziwy astronauta podczas księżycowej wyprawy. Jednak, jako że film to dla mnie przede wszystkim nośnik emocji, najnowsze dziecko Chazelle’a, którego dwa ostatnie filmy, nagrodzone zostały dziewięcioma Oscarami, to „nie do końca moje tempo”, jak mawiał bohater głośnego „Whiplash”, które rozsławiło nazwisko Amerykanina.
Ocena: 6,5/10
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.