Film rozpoczyna się świetnymi scenami w samolocie, który zostaje zestrzelony nad linią wroga. Sposób filmowania akcji sprawia, że czujemy się, jakbyśmy wraz z bohaterami musieli uciekać z płonącej pikującej w dół pułapki. Sposób kręcenia tej sekwencji przypomina nieco świetną scenę wyskoku z samolotu w niedawnej „Godzilli” Garetha Edwardsa i w podobny sposób oddziałuje na nasze zmysły, dosłownie zanurzając nas w toczącej się wokół akcji.
Gdy żołnierze odnajdują kompanów na ziemi, szybko jednoczą siły, aby dopiąć swojej misji - wkraść się do kościelnej wieży, będącej bazą dowodzenia i wyłączyć sieć komunikacyjną, aby zdezorientować wroga. Traf jednak chce, że w podziemiach budynku znajduje się tajne laboratorium…
„Operacja Overlord” stanowi ciekawą próbę połączenia dramatu wojennego z horrorem. Pierwsza godzina to historia przetrwania oraz dogrywania się charakterologicznego grupy żołnierzy, którzy pozbawieni dowództwa, muszą współpracować, aby wykonać misję. Gdy na swojej drodze spotykają Chloe, mieszkankę pobliskiego miasteczka, sceny rozgrywające się w jej domu przypominają nieco napięcie oraz dylematy, znane z „Furii” Davida Ayera.
Obraz wojenny diametralnie się zmienia, gdy jeden z bohaterów wreszcie przekrada się do tajnej bazy i odkrywa co dzieje się w piwnicach budynku. Film płynnie przechodzi wtedy w inne, bardziej horrorowe rejestry, próbując nastraszyć widza wizją niesankcjonowanych eksperymentów na ludziach, które mogą odmienić los wojny.
W tym szaleństwie jest metoda, chciałoby się rzec. Sęk tkwi w tym, że o ile koncepcyjnie film wypada całkiem ciekawie, to już realizacja pozostawia sporo do życzenia. Innowacja „Operacji Overlord” kończy się bowiem na próbie połączenia gatunków*. Od momentu odkrycia poczynionego przez bohatera, postaci zaczynają zachowywać się w mniej racjonalny niż dotychczas sposób, przypominając zwyczajne „mięso armatnie” tak licznie zamieszkujące klasyczne horrory. Im dalej w las, tym bardziej kwestionujemy niektóre ich decyzje. Oczywiście - niektóre rzeczy „muszą” się dziać, aby akcja szła do przodu, wydaje się jednak, że dałoby się poszczególne elementy wprowadzić sensowniej, niż poprzez całkowite zabicie inteligencji bohaterów, jak i samego widza. Koronnym przykładem niech będzie motyw strzelania do wroga. W jednej ze scen bohater odkrył, że najcelniejszy jest strzał w głowę. Dlaczego więc w kolejnej scenie strzela wszędzie, tylko nie tam? Czy tylko po to, aby przeciwnik mógł przeżyć do finałowej walki?
Na dodatek - o ile część dramatyczna wypada całkiem nieźle, zarysowując desperackie działania bohaterów, o tyle część horrorowa zostawia sporo do życzenia. Bo choć na ekranie dzieje się sporo, nie sposób odnieść wrażenia, że dostajemy jedynie zalążek właściwej akcji, która mogłaby rozrosnąć się do dużo większych proporcji. Całości brakuje polotu z prawdziwego zdarzenia i umiejętnego wykorzystywania przedstawionych na ekranie elementów w ciekawszy, mniej oklepany sposób (chwilami sceny akcji przypominają gorsze odcinki serii „Resident Evil”).
Można dobrze bawić się na „Operacji Overlord”, jeśli całkowicie wyłączymy mózgi i damy się ponieść przedstawionej na ekranie akcji. Kilka sekwencji jest nawet prawdziwie świetnych (wspomniana scena z samolotem, dywersja z motorem, czy pierwsze skradanie się po laboratorium). Sęk tkwi w tym, że wydaje się, że film porządnie skorzystałby na większej dawce krwi, sensu i prawdziwego szaleństwa, które podniosłyby tę rozrywkę na wyższy poziom. W obecnym kształcie dostajemy dużo zalążków ciekawych pomysłów i obietnice tego, co może za chwilę się wydarzyć, a niektóre z nich nigdy nie dochodzą do skutku. To zaś sprawia, że o filmie zapomnimy nawet zanim zapalą się światła na napisach końcowych.
Ocena: 5,5/10
PS. * (warto zaznaczyć, że prezentowana w filmie koncepcja nie jest przecież całkowicie oryginalna, biorąc pod uwagę, że istnieje film, o wdzięcznym tytule „Zombie SS”).
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.