Książkowa wersja „Serii Niefortunnych Zdarzeń”, licząca równo 13 tomów, opowiadała o perypetiach rodzeństwa Baudelaire, którzy w każdej historii musieli uciec spod groźnych rąk Hrabiego Olafa, który w każdym kolejnym tomie przywdziewał nowe, coraz bardziej ekstrawaganckie stroje. To sprawiło, że seria stała się w sporej mierze powtarzalna - dzieci chowały się przed Olafem, który wchodził w ich życie w nowym przebraniu, spod którego tylko nasi bohaterowie byli w stanie go zdemaskować. Dorośli zawsze w pełni nabierali się na przebrania mężczyzny, nie widząc w nim złoczyńcy, przez co dzieci mogły liczyć tylko i wyłącznie na siebie.
Coś jednak zmieniło się w tomie szóstym, „Winda Widmo”, w którym choć pojawiał się Hrabia Olaf w przebraniu, akcent historii położony był na nową tajemnicę i próbę uratowania Rodzeństwa Quagmire, których historia niemal bliźniaczo przypominała to, o przydarzyło się Baudelairom. To sprawiło, że do serii wszedł powiew świeżości, który pozwolił z niegasnącą radością kontynuować opowieść. Tak samo dzieje się z sezonem drugim „Serii Niefortunnych Zdarzeń”. Już w pierwszych minutach poznajemy Rodzeństwo Quagmire i oglądamy próby rozwikłania zagadki, która wiąże losy obu rodzin. Jej rozwiązanie staje się równie ważne, co przechytrzenie Olafa, dzięki czemu nowe odcinki ogląda się z równym zainteresowaniem, co serię numer 1.
Powinszować trzeba twórcom umiejętnego wplecenia elementów, które byłe ledwie zarysowane w książkowej serii, pojawiając się gdzieś na dalekim planie, bądź w dodatkowej książce, zwanej „Nieautoryzowaną Autobiografią” (uwielbiam ten tytuł). Mowa tutaj o spisku dotyczącym specyficznego artefaktu, który zdaje się leżeć u podłoża problemu i zachowania Hrabiego Olafa oraz samej schizmy w tajemniczej organizacji VFD. Fakt, że serial porusza te wątki równolegle z historią samych Baudelaire’ów jest niezaprzeczalną wartością dodaną serialu, umożliwiającą pełniejsze zrozumienie całej opowieści. W książkach czuć było wyraźny rozłam między historią właściwą, a wtrętami autora dotyczącymi przeszłości, w serialu wypada to dużo naturalniej.
Drugi sezon, składający się z dziesięciu odcinków i bazujący na książkach nr. 5-9, wykorzystuje znaną zasadę sequela: więcej, głośniej, szybciej. Przez ekran przewija się coraz więcej postaci. Co jednak ważne - wiele z nich szybko zaskarbia naszą sympatię i staje się nieodzownym elementem całej opowieści. To dlatego, że po raz kolejny świetne są decyzje castingowe. W sezonie drugim możemy bowiem cieszyć oczy i uszy wyśmienitą grą aktorską Nathana Fillona, który wciela się w Jacquesa Snicketa, brata Lemony’ego, narratora całej opowieści. Fillon wielokrotnie bawi się swoją postacią, potrafiąc przebierać się równie dobrze, co Hrabia Olaf, a jego niezachwiany optymizm, nawet w obliczu niekwestionowanego zagrożenia, staje się zaraźliwy. Nieźle wypadła też Sara Rue, wcielająca się w bibliotekarkę z „Akademii Antypatii”, której przemiana z cichej myszki w próbującą ratować sieroty Wolontariuszkę, stanowi ciekawy dodatek serii. Wszyscy oni bledną jednak w blasku Lucy Punch, która jako Esme Squalor wielokrotnie kradnie ekran tylko dla siebie, w wielu scenach udowadniając, że jest Hrabią Olafem w spódnicy. Łączy ich podobny sposób myślenia, zamiłowanie do ektrawaganckich strojów, potrzeba rządzenia, czy ogólna aura autorytarnej megalomanii, za które pokochaliśmy Złoczyńcę w wykonaniu Neila Patricka Harrisa. Punch nie tylko świetnie mu wtóruje, co kilkakrotnie wręcz przyćmiewa jego grę. Wyśmienite są w szczególności sceny, w których para diabolicznie śmieje się w tym samym czasie. Chciałoby się rzec za starym porzekadłem „trafił swój na swego”.
Poziom serialu w drugim sezonie nieco meandruje. Od odcinków, które bardziej trafią do młodego widza, po te, które powinny spodobać się wszystkim członkom widowni. Niektóre epizody zyskałyby też na przyspieszeniu tempa akcji („Wroga Wioska”), inne korzystają z pełni dobrodziejstw, które daje ponad półtorej godziny czasu ekranowego poświęconego kolejnym tomom. Perełką sezonu są odcinki 7 i 8, bazujące na „Szkodliwym Szpitalu”. Umiejscowienie akcji w placówce medycznej nie tylko pozwoliło twórcom ograć wszystkie lęki związane z tym miejscem, umożliwiło także wyśmianie pewnych absurdów życia dorosłych. Dało też możliwość na cudowną zabawę filmowymi nawiązaniami i pozwoliło w piękny sposób zacytować najsłynniejsze sceny „Lśnienia” Stanleya Kubricka. Momenty te wyryły się złotymi zgłoskami w historii kinematografii, a sposób, w który „Seria Niefortunnych Zdarzeń” pokazuje je na ekranie momentalnie wkłada nam uśmiech na twarz. (Z utęsknieniem czekam więc teraz na podobny hołd względem „Psychozy” Hitchocka).
Serial po raz kolejny umiejętnie wykorzystuje możliwość łamania czwartej ściany, a także liczne wtręty popkulturowe, które zdają się pokazywać umiejscowienie akcji w czasie (mimo, że serial zdaje się rozgrywać w jakimś dziwnym bezczasie). Nawiązania do hitów Spice Girls, filmu „Kiedy Harry poznał Sally”, kariery Karla Lagerfelda, czy… „Jak poznałem Waszą matkę” (w jednym z najzabawniejszych momentów sezonu), ustawiają drugi sezon gdzieś na początkach XXI wieku. Zaskakują też nieliczne dowcipy, skierowane do starszej widowni, które można by wręcz uznać za nieco sprośne i nieprzystające do opowieści dla najmłodszych. Z drugiej strony są wyraźnym puszczeniem oka do widzów, a takie elementy stanowią przecież chleb powszedni produkcji, więc bierze się je z dobrodziejstwem inwentarza.
Druga seria przygód Bauidelare’ów nie straciła nic z wyrazistości pierwszych odcinków, dodając do całej mikstury nowych smakowitych elementów. Mimo kilku uchybień i wytracenia tempa w środkowych odcinkach serii, serial nadal ogląda się z nieskrywaną, niesłabnącą radością. Jeśli tak dalej pójdzie, może się okazać, że seria trzecia będzie najlepszym, co spotka nas w następnym telewizyjnym sezonie. Czego życzę sobie, Wam i Bauidalere’om.
Ocena: 8/10
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.