Recenzja serialu „Zagłada domu Usherów”. Mike Flanagan straszy, jak nigdy wcześniej

Recenzja serialu „Zagłada domu Usherów”. Mike Flanagan straszy, jak nigdy wcześniej

„Zagłada domu Usherów”
„Zagłada domu Usherów” Źródło:Netflix
Od dziś na Netflix obejrzycie serial „Zagłada domu Usherów”. Mike Flanagan, tym razem korzystając z twórczości Edgara Allana Poe, przychodzi do widzów z kolejną oceną kondycji współczesnych czasów. To opowieść o ludzkich motywacjach i konsekwencjach, która swoją formą przerazi niejednego widza.

„Nawiedzony dom na wzgórzu” Mike'a Flanagana uważam za jeden z najlepszych seriali, jakie obejrzałam w swoim życiu. To pierwsza pozycja z netfliksowych produkcji, stworzonych przez reżysera, z którą się zapoznałam. Dwa lata później amerykański twórca pokazał widzom drugą część antologii, tj. „Nawiedzony dwór w Bly” – również dobry, jednak moim zdaniem nieco słabszy, niż pierwotna produkcja, tytuł. Obydwa pozwoliły mi jednak znacznie mocniej docenić gatunek, jakim jest horror, a ostatecznie także przekonać się do innych produkcji tego typu. Ten głód podobnego doznania doprowadził mnie potem do pokochania absolutnie wszystkiego, co stworzył Jordan Peele, na czele z „To my” z 2019 roku.

Na „Zagładę domu Usherów” czekałam więc z ogromną ekscytacją. Po raz kolejny zobaczyć miałam w nim swoich ulubionych i znanych już z tych poprzednich produkcji aktorów, między innymi Carlę Gugino, Kate Siegel, Henry'ego Thomasa czy T'Nię Miller. Dołączyć do nich mieli prawdziwi wyjadacze, jak Mark Hamill, Bruce Greenwood czy Carl Lumbly.

Nowy serial Mike'a Flanagana oparty jest bardzo luźno na opowiadaniu Edgara Allana Poe o tym samym tytule, opublikowanym po raz pierwszy w 1836 roku i do tej pory uważanym za jedno z najbardziej znanych dzieł poety. W „Zagładzie domu Usherów” Netfliksa widać jednak inspirację również innymi słynnymi tytułami autorstwa amerykańskiego nowelisty.

Od pierwszych minut serialu, zostajemy wrzuceni w szalony świat rodziny Usherów – akcja jest od początku bardzo wartka i może być nam dość trudno się w niej połapać. Poznajemy tu bowiem od razu całą masę bohaterów – rodzeństwo Usherów, ich asystentów, dzieci i wnuki głównego bohatera, postacie z jego przeszłości, śledczych czy rodziców.

Na szczęście każdy członek tego rodu, jest charakterną postacią, napełnioną przez reżysera, jak i samych odtwórców ról, tak pomijanymi przez wielu twórców w tych czasach, indywidualnością i charyzmą. Postaci w seriach Flanagana są skrupulatnie budowane, a widz – chociaż widział wcześniej tych samych aktorów w wielu produkcjach tego samego reżysera – nie ma poczucia, że jest okłamywany. Wręcz przeciwnie – nie może się doczekać, aż zobaczy swoich utalentowanych ulubieńców w nowych wcieleniach.

Narratorem serialu, podobnie, jak opowiadania, jest Roderick Usher i mamy tutaj kilka linii czasowych. Dyrektor generalny Fortunato Pharmaceuticals (w tej roli Bruce Greenwood) opowiada zdeterminowanemu prawnikowi C. Auguste'owi Dupinowi (pierwsza w literaturze postać detektywa, stworzona przez Poe – w tej roli Carl Lumbly), historię całego swojego życia, ujawniając, jak dorobił się ogromnej fortuny, czasami posuwając się do niezgodnych z prawem postępków i chwytów. We wszystkim pomagała mu jego pozbawiona kompasu moralnego, żądna władzy i gotowa na wszystko siostra Madeline Usher. Pewnego dnia jednak ich idylla się kończy, a Verna (Carla Gugino), tajemnicza postać z ich przeszłości, przychodzi po swoje i po kolei odbiera Usherom wszystko.

W tej historii udało się Flanaganowi pięknie ograć gotycyzm Edgara Allana Poe. W każdym odcinku serialu, jak zakłada sam jego tytuł, dochodzi do pewnej „zagłady” w rodzinie Usherów. Nie ma tu jednak niedopowiedzeń – każdą śmierć na ekranie, nawet najbardziej niewygodną, makabryczną i czasami okraszoną nutą groteskowości, Flanagan pokazuje nam w jej pełni. Niektóre sceny będą tu dla widza niemalże torturą i wywoływać będą ogromne poczucie niepokoju – chwilami seans podobny jest bardzo przez to do antologii „American Horror Story”. Widzowie w wielu momentach się też przestraszą, jednak nie mamy tu do czynienia z głupimi jump scare'ami. Są one oczywiście obecne, jak to u Flanagana, ale mają zawsze jakiś sens – reżyser przestrzegał tego już przy swoich poprzednich serialach. Podobnie jest z każdą dziwną postacią czy „stworem”, którego zobaczyć można w odcinkach. Bądźcie uważni i cierpliwi – wszystko się wyjaśni.

Nowy serial Flanagana ma dość jasne przesłanie – opowiada o konsekwencjach czynów, które wpływają na całe pokolenia ludzi – wszystko, co robimy, w przyszłości oddziałowywać będzie na innych. I nie chodzi tu już tylko o Usherów, ale też o miliony innych dusz, które straciły życie przez produkt, który przyniósł garstce ludzi korzyści. Tematy poruszone w serii, jak choćby właśnie powiązanie głównego bohatera z kryzysem opioidowym w USA, są bardzo aktualne. Można w nim też doszukiwać się karmy, metafory dziedziczonej traumy oraz powielania schematów, w tym życiowej motywacji przez postaci. Bohaterowie nie myślą o następstwach swoich zachowań – chcą tylko być uwielbiani, głównie przez swojego wpływowego – przeważającego nad nimi mentalnie czy też materialnie – rodzica. Reperkusje czynów Usherów nie oszczędzają nikogo, nawet czystych i nieskalanych grzechem dusz.

Bardzo mocna scena, ukazująca głównemu bohaterowi spadających z nieba ludzi, nie tylko ma na celu uświadomić mu, jak wiele osób pozbawił życia, ale też pokazać Usherowi, że jego egzystencja jest tak samo ulotna i znaczy dokładnie tyle samo, ile w przypadku tych nieszczęśników. Śmierć to sprawiedliwość życia.

Galeria:
„Zagłada domu Usherów”. Nowy serial Mike'a Flanagana na Netflix
Czytaj też:
Recenzja filmu „Fair Play” na Netflix. Niewygodny erotyczny thriller o nierówności płci
Czytaj też:
Recenzja filmu „Znachor”. W tym szaleństwie jest metoda

Źródło: WPROST.pl