Michał Kaczoń: Znajdujemy się w Berlinie, gdzie dzieje się akcja Twojego filmu. Czy to miasto ma dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie?
Mateusz Kościukiewicz: Na pewno. Film „Eliksir” Brodiego Higgsa jest dość awangardowym dziełem i takim undergroundowym też, więc kręcenie tego filmu w Berlinie na pewno dodało mu dodatkowego sznytu. A jak weszliśmy do squatu, w którym kręciliśmy większą część zdjęć i kiedy zobaczyłem scenografię, autorstwa Sebastiana Soukupa, no to nagle poczułem się w innym świecie. Jakby mnie przetransportowało poza jakiś czas. Nie wiedziałem czy jestem w latach 70., 20, czy współczesnych. Dzięki temu mogłem pójść w to szaleństwo, jakąś improwizację, związaną z tym filmem.
Co sprawiło, że zainteresowałeś się tym projektem? Czy to był temat, miejsce akcji, czy może osoba reżysera? Znałeś jego krótkometrażówki?
Współscenarzystą i współautorem tego filmu jest Anya Wątroba. Ona jest Polką, co prawda od wielu wielu lat mieszkającą w Australii, ale postanowiła wraz z reżyserem zrobić ten film z częścią polskiej ekipy. Powiedział mi o tym projekcie Michał Englert, który jest operatorem tego obrazu. Spotkałem się z Brodiem Higgsem i z Sebastianem Pawlakiem. Odbyliśmy dosyć szaloną próbę, wszystko odbywało się po angielsku i to mnie zainteresowało. Dla mnie każdy projekt za granicą jest dystansem do tego, co robię w Polsce. Zawsze dobrze mi służy.
Czy jakoś szczególnie przygotowywałeś się do tej roli? Czy na przykład czytałeś Manifesty Surrealistów?
Czytałem, czytałem. Tego nieszczęśnika, którego miałem niby odgrywać, czy na którym się wzorować. Nie byłem w stanie tego przejść, bo było tak fatalne. Andre Breton to już jest trochę inna półka. Ale Luis Aragon to jest już nie do przejścia moim zdaniem. Nie wiem czy miałeś okazję czytać.
Nie, jeszcze nie.
No cóż, myślę, że wczytywanie się w te prace w pewnym momencie przestało mieć sens. To przyklejenie się do oryginalnych francuskich postaci było tylko punktem wyjścia, bohaterowie zwyczajnie ewoluowali z tokiem prac. Jedyną postacią, która przetrwała w miarę nienaruszona, to był bohater, którego grał Swann Arlaud, czyli Andre Breton.
No właśnie, chciałem zapytać o pracę na planie – czy dostawałeś dużo uwag od reżysera, czy stawiał bardziej na improwizację?
Nie wiem dlaczego, ale reżyserzy nie dają mi zwykle za dużo uwag. Może liczą, że wszystko zrobię za nich (śmieje się). Tak pół żartem, pół serio. Ale w takich projektach, w których reżyser debiutuje i robi pierwszy film, pewnych rzeczy się nie wie, dopóki się nie spróbuje. Często nie ma też za bardzo o czym gadać. Trzeba po prostu pracować, ustawiać się, kleić wątki ze sobą, próbować na bieżąco pewne rzeczy kontrolować, więc to są zawsze projekty dość ryzykowne. Tym bardziej jestem zaskoczony i bardzo szczęśliwy, że ten film ostatecznie znalazł się tutaj w official selection w sekcji Kina Niemieckiego. Myślę, że jest to wielki sukces dla tego filmu.
A gdybyś miał streścić w dwóch zdaniach o czym jest ten film?
Nie mam pojęcia. (śmieje się)
A tytuł rozumiesz?
W dwóch zdaniach? Nie wiem. Jedynie można chwycić się narracji. Grupa jakichś freaków siedzi w squatcie i próbuje tworzyć jakąś swoją undergroundową sztukę.
Co sądzisz sam o sztuce performance’u? O takich rodzajach działań.
Dla mnie sztuka performance’u kojarzyła się zawsze z jakąś totalną kompromitacją. Wydaje mi się, że kiedyś miało to znaczenie, z racji pewnego rodzaju prowokacji społecznej i uruchamiania pewnego fermentu społecznego, ale dzisiaj, w dobie absolutnego ataku wszelkim skandalem i jakimś zagubieniem konserwatyzmu klasy średniej, przestaje mieć rację bytu. Jakby nie spełnia swojej roli, nie porusza, nie szokuje. Zastąpiły ją inne formy sztuki improwizacyjnej.
Jaki jest Twój następny projekt?
Teraz właśnie robię development Berlinale (śmieje się). Dlatego cały czas dbamy o Polskę i o nasz film „Body/Ciało”. Bardzo nam zależy, aby ludzie poszli na ten film do kina. Uważam, że jest to ważny film. Taki, który mówi dużo o Polsce i który na pewno nie jest takim filmem, które dotychczas robiła Małgośka. Jest zabawny. Naprawdę można się dobrze bawić oglądając go i uśmiać się po pachy.
Tak. Jest naprawdę dobry.
I można też się wzruszyć. Myślę, że jest to film dla ludzi i Ci, którzy zobaczą ten film nie poczują się oszukani, nie poczują się przybici, tylko wręcz przeciwnie. Sueddeutsche Zeitung napisał nawet, że można feel good, tzn. wyjść i się poczuć dobrze po tym filmie. Że daje jakąś nadzieję.
Poza tym zagrałem u Filipa Bajona w „Moralności Pani Dulskiej” – w „Dulskich” („Panie Dulskie” – oficjalny tytuł filmu, którego premiera planowana jest na 2 października 2015). Z Krystyną Jandą, Mają Ostaszewską i Kasią Figurą. Projekt w takiej gwiazdorskiej obsadzie. Dość skromny, ale też dla takiej widowni, która lubi bardziej konserwatywne kino. No i gram też u Janka Kidawy-Błońskiego w filmie o Janku Banasiu – piłkarzu troszkę zapomnianym, zawodniku Górnika Zabrze i jego losach emigranta, ryzykanta, bon vivanta, trochę luzera, trochę wygranego. Bardzo ciekawa postać dramaturgicznie.
Piszę dalej scenariusze. Teraz do kin wchodzi „Disco Polo”. Z Maciejem Bochniakiem napisaliśmy scenariusz. Zagrałem też w epizodzie, bardziej symbolicznie. Liczę, że film osiągnie sukces komercyjny. W natłoku masakrycznej ilości pracy, staram się też wyłączać na chwilę i być troszkę poza tym wszystkim.
Dzięki, miło było porozmawiać.
Dzięki.Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.