Peter Fudakowski to producent filmowy, scenarzysta, a teraz także reżyser. Jedna z osób odpowiedzialnych za sukces filmu „Tsotsi”, ogłoszonego Najlepszym Filmem Nieangielskojęzycznym na Gali Rozdania Oscarów w 2006 roku. W trakcie pobytu w Warszawie opowiedział nam o pracy nad swoim debiutem – obrazem „Secret Sharer. Dziś do Ciebie przyjść nie mogę” oraz o problemach i możliwościach, które ten projekt niósł ze sobą. Film już wkrótce w kinach studyjnych.
Film opowiada o młodym kapitanie, który przejmuje dowodzenie nad statkiem wraz z jego załogą. Ekipa jest jednak nieufna wobec europejskiego zarządcy, dlatego relacje między członkami załogi, a mężczyzną są napięte. Pewnej nocy obok statku pojawia się naga kobieta, której jedyne słowa po wejściu na pokład to: „Ukryj mnie”. Kapitan postanawia spełnić tę prośbę. Sęk tkwi w tym, że następnego dnia podpłynie ekipa poszukiwawcza, poszukująca zbiegłego mordercy.
Michał Kaczoń, "Wprost": Pański najnowszy film – „Secret Sharer. Dziś do Ciebie przyjść nie mogę” oparty jest na opowiadaniu Josepha Conrada pod tym samym tytułem. Co zaciekawiło Pana w tej historii?
Peter Fudakowski: Bardzo złożone pytanie. (śmieje się). Częściowo był to przypadek. Ale też świadoma decyzja. Od ponad 25 lat interesuję się osobą Josepha Conrada. Temat poruszany w filmie, wpadł do nas, kiedy byliśmy z żoną w Chinach, w trakcie promocji „Tsotsi”. Pytano nas wtedy: „kiedy przyjedziecie do Chin zrobić film”? Więc zaczęliśmy się nad tym się zastanawiać. Moja żona zapytała: „pamiętasz tę historię Conrada rozgrywającą się na statku, „The Secret Sharer”? Nadałaby się, nawet gdybyśmy zmienili czas i miejsce akcji, na współczesne Chiny (zamiast oryginalnej Tajlandii przed I wojną światową (przyp. redakcji))”. Faktycznie jest w tej historii bardzo wiele elementów, które dobrze pasują do Chin, a nie sprawdzają się na Zachodzie. Poświęcenie dla rodziny, poczucie obowiązku. Sprawy te nie obchodzą aż tak bardzo ludzi na Zachodzie, za to nadal utrzymują się jako ważne wartości w Azji. Pomyśleliśmy, że walory conradowskie dobrze odnajdą się w tych warunkach.
Historia „The Secret Sharer” jest bardzo osobista. Jest chyba najbardziej autobiograficzną opowieścią w całej twórczości Conrada. Osoba Józefa Conrada Korzeniowskiego oraz jego twórczość od zawsze mnie ciekawiły, stąd moje duże zainteresowanie właśnie tym fragmentem jego licznej prozy. Dodatkowo jest w tej historii wiele ciekawych warstw psychologicznych.
Rozumiem, że decyzja, by kręcić w Chinach, była podyktowana tymi dwoma czynnikami: zbieżnością wartości przedstawionych w opowieści oraz wartości chińskich, a także personalnym pytaniem o wyprodukowanie filmu w Chinach.
Muszę powiedzieć, że ta propozycja troszeczkę połechtała nasze ego. W zasadzie za tym pytaniem kryło się bowiem: „Kiedy przyjdziecie nakręcić Oscarowy film dla Chin?”. Wcześniej zrobiliśmy film w RPA i Oscar, który został przyznany „Tsotsi” był też po części nagrodą dla samego kraju. A Chińczycy nie mają przecież jeszcze Oscara. Ogromny naród, a Amerykanie nie chcą im go przyznać.
W oryginalnym tekście osobą, która trafia na statek, jest mężczyzna. Zrodziło to pewne interpretacje, mówiące, że być może mężczyzna jest sobowtórem głównego bohatera. Co skłoniło Pana do zmiany płci bohatera?
Peter Fudakowski: Dobre pytanie i złożona odpowiedź. Po pierwsze - gdyby nagi mężczyzna wszedł na pokład i później dzielił się kajutą i łóżkiem z bohaterem, to nowoczesny widz wytłumaczyłby te fakty tylko w jeden sposób. A Conrad nie miał ich na myśli. Dla niego ważna była opowieść o przyjaźni. W tym wypadku o męskiej przyjaźni. Postanowiłem więc zmienić płeć bohatera. Oczywiście wtedy do filmu wszedł też seks, pożądanie. Nowe zagadnienia, z którymi musiałem dać sobie radę. Przyjaźń leżała jednak nadal u podstaw tej historii. Zadanie przerodzenia pożądania w przyjaźń, okazało się niezwykle ciekawe z punktu widzenia dramaturgii. Uznałem, że ukazanie tego procesu jest warte opowiedzenia. Jest ważne w kontekście ogólnej przemiany, która zajdzie w bohaterze. Konrad jest w zasadzie chłopcem, gdy wchodzi na statek. Nosi mundur, więc wydaje mu się, że jest kapitanem, jednak trzeba przyznać, że na początku tej historii nie jest jeszcze mężczyzną. Zmiana, która w nim zajdzie poprzez to, że będzie musiał poradzić sobie z pożądaniem do kobiety, wymagać będzie od niego podobnej cierpliwości, jak proces rozwoju w poważanego wodza. Poświęcenie, odsunięcie egoistycznych instynktów i potrzeby natychmiastowej gratyfikacji. Wypracowanie kontroli. Proces przemiany był wartościowy dla historii. Podążając jednak za inspiracją Conradowską oraz interpretacją dotyczącą sobowtóra, można powiedzieć, że ta zmiana w mężczyznę oraz kapitana statku, który zyskał szacunek i respekt ze strony załogi, spowodowana jest przez kobietę. Ona jest katalizatorem przemiany. Wchodząc z nią w przyjacielską relację, wchodzi też w interakcję i akceptuje swoją drugą, kobiecą stroną. Być może nie widać tego na ekranie, jednak można to podświadomie wyczuć.
To Pański debiut w roli reżysera. Co było dla Pana najtrudniejszym zadaniem w tej roli? Czy pisząc scenariusz widział Pan już gotowe rozwiązania na konkretne sceny?
Kiedy pisałem scenariusz, przeszło mi przez głowę, że być może będę też reżyserował. Zawsze pisząc tekst, wyobrażam sobie ewentualny wygląd poszczególnych scen. Kiedy nanosiłem kolejne zmiany do tekstu, coraz bardziej pisałem go jako reżyser.
Największa trudność na stanowisku reżysera? Myślę, że zmęczenie. To jest po prostu fizycznie trudne zadanie. Nie zdawałem sobie wcześniej z tego sprawy, ale w zasadzie przez siedem dni w tygodniu, w trakcie trzech/czterech miesięcy myśli się tylko i wyłącznie o pracy przez 24 godziny na dobę. Oprócz operatora, właśnie reżyser najwięcej pracuje fizycznie. Po pierwszych trzech dniach, w których trzeba było podjąć tyle różnorodnych decyzji, stwierdziłem, że mnie to bardzo cieszy i bawi. Odnalazłem w sobie coś nowego. Czułem się rewelacyjnie. Pod koniec zdjęć stwierdziłem, że taka praca niezwykle mi pasuje. Aż szkoda, że wcześniej się za nią nie zabrałem. Jestem też dumny z tej pracy, ale oczywiście wiem, że da się ją wykonać jeszcze lepiej.
Świadomość, że coś można zrobić lepiej jest cechą dobrych twórców - samozadowolenie jest przeciwnikiem procesu twórczego.
Trzeba też przyznać, że zadowolenie nie jest całkowite. Myślę, że byłoby źle, gdyby twórca był w pełni zadowolony i mówił sobie: „Super, wszystko bardzo dobrze, nie można lepiej”.
Jak wyglądał casting do filmu? Czy od razu wiedział Pan, że chce współpracować z tymi konkretnymi aktorami?
Od początku miałem specyficzny pomysł na głównego bohatera. Musiał być przystojny, ale równocześnie nie piękny. Nie mógł być „typowym kapitanem” z kwadratową szczęką. To musiał być człowiek inteligentny. Musiał mieć to „coś” w oczach. W końcu najbardziej zależało nam na przemianie. Sprawdzałem bardzo wielu aktorów. Ostatecznie, dzięki naszej ekipie od castingu trafiłem na Jacka Laskeya. On jest aktorem bardziej teatralnym niż filmowym, bardzo dobrze wykształconym. W jego rysach twarzy ujrzałem coś polskiego, co było dla mnie ważne. Nawet nie dla samego filmu, czy dla widza, bo pewnie mało osób obchodzi, że kapitan jest Polakiem, ale mnie właśnie na tym zależało. Wyobrażałem sobie bowiem, że to jest młody Conrad Korzeniowski. Zresztą dlatego w napisach główny bohater widnieje jako „Konrad”. Aktorów chińskich wybraliśmy natomiast z castingu, przeprowadzonego w Pekinie, Bangkoku, Mongolii, Szanghaju oraz na Tajwanie. Zależało nam bowiem, by bohaterowie jak najbardziej różnili się od siebie urodą.
Jak dobierał Pan swoją ekipę? Operatorem filmu jest Polak - Michał Tywoniuk. Polscy operatorzy filmowi coraz mocniej wojują w Hollywood. Czy uważa Pan, że posiadamy jakieś szczególne spojrzenie na otaczający nas świat?
Chciałem by szefami wszelkich działów produkcji byli Polacy, aby była to polska twórczość, mimo, że przed ekranem występują Chińczycy i Anglik. Uważam bowiem, że jest to polski film. Polski film dla świata.
Jeśli chodzi o Michała Tywoniuka. Mieliśmy niezwykle dużo szczęścia, znajdując go. Człowieka z talentem - widziałem kilka jego prac i zrobiły na mnie duże wrażenie. Na dodatek okazało się, że Michał mówi po chińsku. Było to niezwykle pomocne.
Sądzę, że polscy operatorzy posiadają inną wrażliwość, dzięki której udaje im się zasłynąć na świecie. Było dla mnie ważne, aby film był pięknie i specyficznie nakręcony, a dzięki wrażliwości Michała, zadanie w pełni się udało.
Porozmawiajmy o muzyce. Skąd pomysł, by w warstwie dźwiękowej pojawiły się motywy z piosenki powstańczej? Czy był to Pański pomysł czy pochodził może od kompozytora, Guya Farleya?
To był mój pomysł. Przyznam się, że muzyka była dla mnie niezwykle ważna i wpisana już do scenariusza. Traktowałem ją wręcz jak kolejnego bohatera. Wykorzystałem utwór – „Dziś do Ciebie przyjść nie mogę”, jako część bagażu, który wnosi Konrad na pokład statku. Mam tu na myśli zarówno bagaż fizyczny, jak i bagaż emocjonalny. W torbie, którą bohater ma przy sobie znajduje się akordeon. Przedmiot należący do ojca Konrada. Ojciec był patriotą, który poświęcił dużo dla Polski. Zarówno w historii mojego bohatera, jak i rzeczywistej historii Josepha Conrada. Sęk tkwi w tym, że z perspektywy syna to poświęcenie nic nie dało. On odrzuca wszystkie wartości respektowane przez rodziciela. Patriotyzm, poświęcenie, obowiązek - one dla niego nic nie znaczą. W pewien sposób właśnie dlatego ucieka na drugi koniec świata, do Chin. A jednak bierze ze sobą bagaż ojca patrioty. Kiedy więc przechodzi przemianę, o której już rozmawialiśmy, przypomina sobie wartości, ważne dla ojca i swojego kraju. Powracają one w formie piosenki, którą Konrad może wreszcie zagrać. Dlatego ważne było dla mnie, by był to ten konkretny utwór. Na dodatek zwyczajnie piękny temat. Sprzedałem ten pomysł kompozytorowi Guyowi Farleyowi. Bardzo mu się spodobał, więc zaadaptował ten utwór na swój własny sposób. Chciałem także, aby film miał przynajmniej dwa tematy muzyczne. Scenariusz był tak napisany, by móc przez dwie/trzy minuty rozwijać oba na ekranie. Zależało mi, aby w filmie było kilka scen, w których nikt nie rozmawia, a widz ogląda tylko wydarzenia, w takt przygrywającej w tle melodii. Oboje bohaterów posiada więc własne tematy muzyczne, które w trakcie filmu zmieniają się i ewoluują, stając się coraz silniejsze, bardziej wyraziste.
Produkował Pan filmy w różnych rejonach świata. Czy planuje Pan nakręcić jakiś film w Polsce?
Tak. Obecnie poszukuję tematu, który zaprowadziłby mnie do Polski. Zależy mi na tym, by był to temat uniwersalny. Chciałbym opowiedzieć coś na temat historii. Od dawna szukam opowieści, która ukazałaby prawdę o komunie, jednak w sposób zrozumiały dla osób młodych, które nie przeżyły tych czasów. Znalezienie takiej historii jest bardzo trudne. Z drugiej strony - kinematografia niemiecka znalazła sposób, by w światowy sposób opowiedzieć o tym etapie historii. Niemcy zrobili przecież doskonałe „Życie na podsłuchu”, czy „Goodbye Lenin”. W Polsce też są genialne filmy, ale nie wyszły szturmem do świata.
„Kabaret” jest dla mnie również przykładem idealnego filmu, opowiadającego ważną historię o czasach hitleryzmu, będąc równocześnie fantastycznym, pięknym, i zabawnym filmem komercyjnym. Niestety nie stworzono jeszcze filmu takiej rangi, opowiadającego o czasach komunistycznych. Świat myśli, że Komuna to jedynie część historii, więc można o niej zapomnieć. Dla mnie ważne jest jednak, aby ludzie pamiętali i zrozumieli te czasy. Problemem pozostaje jednak jak zrobić to z humorem i taktem. Jak sprzedać za granicą. To jest wyzwanie. Czy w ogóle się da? Bo faszyzm jest prosty - wiadomo - czerń i biel. Film o powstaniu też w zasadzie wiadomo jak nakręcić. Ale jak przedstawić czasy komuny, aby ukazać całą jej charakterystykę, te rożne odcienie szarości i bardziej subtelne zło?
Genialnym filmem opowiadających o tamtych czasach jest „Miś”. To jest komedia, która w swoim czasie była źle widziana. Ale dzisiaj nawet moje dzieci, które nie znają tamtych czasów, dobrze się na nim bawią. W tym filmie wszystko ukazane jest bowiem przez pryzmat humoru, satyry. Ironicznie. Jak jednak dokonać tego, aby Anglik też to zrozumiał? Poszukuję takiego sposobu przedstawienia tematu, który byłby dobrze zrozumiały na Zachodzie. Lubię artystyczne amerykańskie kino, które stara się bardziej zaciekawić widza niż na siłę go przydusić, przytłoczyć przedstawionym tematem. Teraz Pawlikowski zrobił „Idę”, której udało się wyjść szeroko w świat. Więc może jednak zaczynamy tworzyć filmy na światowym poziomie? Z drugiej strony nie należy zapominać, że „Idę” zrobił Polak, który choć urodzony w Polsce, edukację pobierał w Wielkiej Brytanii. Ma więc zewnętrzny ogląd sytuacji. Może właśnie dlatego udało mu się zrobić taki uniwersalny film? Dzięki dystansowi. Sądzę, że powinniśmy kręcić więcej takich filmów.
Porozmawiajmy teraz o Pana kolejnym projekcie - „Dzieciach Corama”. Czy stanie Pan również za kamerą?
To jest duży temat - część historii Anglii, XVIII wiek, Oświecenie. Historia jest dość wzruszająca, gdyż opowiada o pierwszym domu dziecka. Można powiedzieć nawet, że dotyka pierwszego tak wielkiego gestu humanitarnego w dużej skali w Anglii po czasach reformacji. Gdy Henryk VIII zlikwidował wszystkie zakony, nie było już żadnych miejsc, w których zajmowano by się dziećmi. Kiedy więc trzech mężczyzn postanawia utworzyć przytułek dla osieroconych dzieci, projekt zaskarbia sobie tyleż zainteresowania, co problemów instytucjonalnych.
Mam wielką nadzieję, że uda mi się stanąć za kamerą. To jest duży film, ze sporym budżetem. Będę potrzebował znanej gwiazdy, by móc go sfinansować. Pytaniem pozostaje czy uda mi się przyciągnąć na tyle duży talent, który będzie mógł pomóc mi wypromować ten tytuł. Na razie z pasją podchodzę do poprawek scenariusza. Z drugiej strony, jako producent, zdaję sobie sprawę z ryzyka tego projektu. W chwili gdy nie ma się dużego nazwiska, trudniej jest przyciągnąć widownię. W związku z tym myślałem także o formacie telewizyjnym. Temat jest na tyle skomplikowany, że mógłby go uzasadnić. Interesujące są bowiem różne wątki poboczne. W dwugodzinnym filmie trudno byłoby je wszystkie opowiedzieć. Ciekawostką jest na przykład to, ile dodatkowych rzeczy wyłoniło się z tego aktu miłosierdzia. Różne szpitale, fundacje stworzone były na ten wzór. Nawet Galeria Sztuki Royal Academy powstała dzięki działaniom tych mężczyzn. W końcu wielu artystów, wspierając ten dom dziecka, prezentowało tam swoją sztukę. Kiedy arystokracja przychodziła doglądać dzieci w ośrodku, na który dokładali pieniądze, mimowolnie oglądali też obrazy. Kiedy jednak zabrakło miejsca dla kolejnych obrazów, trzeba było wybudować nową galerię.
Kiedy jednak zdecydowałbym się na format telewizyjny, wtedy musiałbym oddać mój scenariusz do ewentualnej przeróbki. W świecie telewizji, inaczej niż w kinie, scenarzysta liczy się bardziej niż reżyser. Szefowie chcą więc przydzielać do nowych projektów tylko swoich sprawdzonych ludzi.
Wracając jednak do poprzedniego pytania - jak najbardziej chciałbym zrobić film w Polsce. Skoro mogłem pracować z Chińczykami po chińsku, no to w Polsce też mogę (śmieje się).
Michał Kaczoń, "Wprost": Pański najnowszy film – „Secret Sharer. Dziś do Ciebie przyjść nie mogę” oparty jest na opowiadaniu Josepha Conrada pod tym samym tytułem. Co zaciekawiło Pana w tej historii?
Peter Fudakowski: Bardzo złożone pytanie. (śmieje się). Częściowo był to przypadek. Ale też świadoma decyzja. Od ponad 25 lat interesuję się osobą Josepha Conrada. Temat poruszany w filmie, wpadł do nas, kiedy byliśmy z żoną w Chinach, w trakcie promocji „Tsotsi”. Pytano nas wtedy: „kiedy przyjedziecie do Chin zrobić film”? Więc zaczęliśmy się nad tym się zastanawiać. Moja żona zapytała: „pamiętasz tę historię Conrada rozgrywającą się na statku, „The Secret Sharer”? Nadałaby się, nawet gdybyśmy zmienili czas i miejsce akcji, na współczesne Chiny (zamiast oryginalnej Tajlandii przed I wojną światową (przyp. redakcji))”. Faktycznie jest w tej historii bardzo wiele elementów, które dobrze pasują do Chin, a nie sprawdzają się na Zachodzie. Poświęcenie dla rodziny, poczucie obowiązku. Sprawy te nie obchodzą aż tak bardzo ludzi na Zachodzie, za to nadal utrzymują się jako ważne wartości w Azji. Pomyśleliśmy, że walory conradowskie dobrze odnajdą się w tych warunkach.
Historia „The Secret Sharer” jest bardzo osobista. Jest chyba najbardziej autobiograficzną opowieścią w całej twórczości Conrada. Osoba Józefa Conrada Korzeniowskiego oraz jego twórczość od zawsze mnie ciekawiły, stąd moje duże zainteresowanie właśnie tym fragmentem jego licznej prozy. Dodatkowo jest w tej historii wiele ciekawych warstw psychologicznych.
Rozumiem, że decyzja, by kręcić w Chinach, była podyktowana tymi dwoma czynnikami: zbieżnością wartości przedstawionych w opowieści oraz wartości chińskich, a także personalnym pytaniem o wyprodukowanie filmu w Chinach.
Muszę powiedzieć, że ta propozycja troszeczkę połechtała nasze ego. W zasadzie za tym pytaniem kryło się bowiem: „Kiedy przyjdziecie nakręcić Oscarowy film dla Chin?”. Wcześniej zrobiliśmy film w RPA i Oscar, który został przyznany „Tsotsi” był też po części nagrodą dla samego kraju. A Chińczycy nie mają przecież jeszcze Oscara. Ogromny naród, a Amerykanie nie chcą im go przyznać.
W oryginalnym tekście osobą, która trafia na statek, jest mężczyzna. Zrodziło to pewne interpretacje, mówiące, że być może mężczyzna jest sobowtórem głównego bohatera. Co skłoniło Pana do zmiany płci bohatera?
Peter Fudakowski: Dobre pytanie i złożona odpowiedź. Po pierwsze - gdyby nagi mężczyzna wszedł na pokład i później dzielił się kajutą i łóżkiem z bohaterem, to nowoczesny widz wytłumaczyłby te fakty tylko w jeden sposób. A Conrad nie miał ich na myśli. Dla niego ważna była opowieść o przyjaźni. W tym wypadku o męskiej przyjaźni. Postanowiłem więc zmienić płeć bohatera. Oczywiście wtedy do filmu wszedł też seks, pożądanie. Nowe zagadnienia, z którymi musiałem dać sobie radę. Przyjaźń leżała jednak nadal u podstaw tej historii. Zadanie przerodzenia pożądania w przyjaźń, okazało się niezwykle ciekawe z punktu widzenia dramaturgii. Uznałem, że ukazanie tego procesu jest warte opowiedzenia. Jest ważne w kontekście ogólnej przemiany, która zajdzie w bohaterze. Konrad jest w zasadzie chłopcem, gdy wchodzi na statek. Nosi mundur, więc wydaje mu się, że jest kapitanem, jednak trzeba przyznać, że na początku tej historii nie jest jeszcze mężczyzną. Zmiana, która w nim zajdzie poprzez to, że będzie musiał poradzić sobie z pożądaniem do kobiety, wymagać będzie od niego podobnej cierpliwości, jak proces rozwoju w poważanego wodza. Poświęcenie, odsunięcie egoistycznych instynktów i potrzeby natychmiastowej gratyfikacji. Wypracowanie kontroli. Proces przemiany był wartościowy dla historii. Podążając jednak za inspiracją Conradowską oraz interpretacją dotyczącą sobowtóra, można powiedzieć, że ta zmiana w mężczyznę oraz kapitana statku, który zyskał szacunek i respekt ze strony załogi, spowodowana jest przez kobietę. Ona jest katalizatorem przemiany. Wchodząc z nią w przyjacielską relację, wchodzi też w interakcję i akceptuje swoją drugą, kobiecą stroną. Być może nie widać tego na ekranie, jednak można to podświadomie wyczuć.
To Pański debiut w roli reżysera. Co było dla Pana najtrudniejszym zadaniem w tej roli? Czy pisząc scenariusz widział Pan już gotowe rozwiązania na konkretne sceny?
Kiedy pisałem scenariusz, przeszło mi przez głowę, że być może będę też reżyserował. Zawsze pisząc tekst, wyobrażam sobie ewentualny wygląd poszczególnych scen. Kiedy nanosiłem kolejne zmiany do tekstu, coraz bardziej pisałem go jako reżyser.
Największa trudność na stanowisku reżysera? Myślę, że zmęczenie. To jest po prostu fizycznie trudne zadanie. Nie zdawałem sobie wcześniej z tego sprawy, ale w zasadzie przez siedem dni w tygodniu, w trakcie trzech/czterech miesięcy myśli się tylko i wyłącznie o pracy przez 24 godziny na dobę. Oprócz operatora, właśnie reżyser najwięcej pracuje fizycznie. Po pierwszych trzech dniach, w których trzeba było podjąć tyle różnorodnych decyzji, stwierdziłem, że mnie to bardzo cieszy i bawi. Odnalazłem w sobie coś nowego. Czułem się rewelacyjnie. Pod koniec zdjęć stwierdziłem, że taka praca niezwykle mi pasuje. Aż szkoda, że wcześniej się za nią nie zabrałem. Jestem też dumny z tej pracy, ale oczywiście wiem, że da się ją wykonać jeszcze lepiej.
Świadomość, że coś można zrobić lepiej jest cechą dobrych twórców - samozadowolenie jest przeciwnikiem procesu twórczego.
Trzeba też przyznać, że zadowolenie nie jest całkowite. Myślę, że byłoby źle, gdyby twórca był w pełni zadowolony i mówił sobie: „Super, wszystko bardzo dobrze, nie można lepiej”.
Jak wyglądał casting do filmu? Czy od razu wiedział Pan, że chce współpracować z tymi konkretnymi aktorami?
Od początku miałem specyficzny pomysł na głównego bohatera. Musiał być przystojny, ale równocześnie nie piękny. Nie mógł być „typowym kapitanem” z kwadratową szczęką. To musiał być człowiek inteligentny. Musiał mieć to „coś” w oczach. W końcu najbardziej zależało nam na przemianie. Sprawdzałem bardzo wielu aktorów. Ostatecznie, dzięki naszej ekipie od castingu trafiłem na Jacka Laskeya. On jest aktorem bardziej teatralnym niż filmowym, bardzo dobrze wykształconym. W jego rysach twarzy ujrzałem coś polskiego, co było dla mnie ważne. Nawet nie dla samego filmu, czy dla widza, bo pewnie mało osób obchodzi, że kapitan jest Polakiem, ale mnie właśnie na tym zależało. Wyobrażałem sobie bowiem, że to jest młody Conrad Korzeniowski. Zresztą dlatego w napisach główny bohater widnieje jako „Konrad”. Aktorów chińskich wybraliśmy natomiast z castingu, przeprowadzonego w Pekinie, Bangkoku, Mongolii, Szanghaju oraz na Tajwanie. Zależało nam bowiem, by bohaterowie jak najbardziej różnili się od siebie urodą.
Jak dobierał Pan swoją ekipę? Operatorem filmu jest Polak - Michał Tywoniuk. Polscy operatorzy filmowi coraz mocniej wojują w Hollywood. Czy uważa Pan, że posiadamy jakieś szczególne spojrzenie na otaczający nas świat?
Chciałem by szefami wszelkich działów produkcji byli Polacy, aby była to polska twórczość, mimo, że przed ekranem występują Chińczycy i Anglik. Uważam bowiem, że jest to polski film. Polski film dla świata.
Jeśli chodzi o Michała Tywoniuka. Mieliśmy niezwykle dużo szczęścia, znajdując go. Człowieka z talentem - widziałem kilka jego prac i zrobiły na mnie duże wrażenie. Na dodatek okazało się, że Michał mówi po chińsku. Było to niezwykle pomocne.
Sądzę, że polscy operatorzy posiadają inną wrażliwość, dzięki której udaje im się zasłynąć na świecie. Było dla mnie ważne, aby film był pięknie i specyficznie nakręcony, a dzięki wrażliwości Michała, zadanie w pełni się udało.
Porozmawiajmy o muzyce. Skąd pomysł, by w warstwie dźwiękowej pojawiły się motywy z piosenki powstańczej? Czy był to Pański pomysł czy pochodził może od kompozytora, Guya Farleya?
To był mój pomysł. Przyznam się, że muzyka była dla mnie niezwykle ważna i wpisana już do scenariusza. Traktowałem ją wręcz jak kolejnego bohatera. Wykorzystałem utwór – „Dziś do Ciebie przyjść nie mogę”, jako część bagażu, który wnosi Konrad na pokład statku. Mam tu na myśli zarówno bagaż fizyczny, jak i bagaż emocjonalny. W torbie, którą bohater ma przy sobie znajduje się akordeon. Przedmiot należący do ojca Konrada. Ojciec był patriotą, który poświęcił dużo dla Polski. Zarówno w historii mojego bohatera, jak i rzeczywistej historii Josepha Conrada. Sęk tkwi w tym, że z perspektywy syna to poświęcenie nic nie dało. On odrzuca wszystkie wartości respektowane przez rodziciela. Patriotyzm, poświęcenie, obowiązek - one dla niego nic nie znaczą. W pewien sposób właśnie dlatego ucieka na drugi koniec świata, do Chin. A jednak bierze ze sobą bagaż ojca patrioty. Kiedy więc przechodzi przemianę, o której już rozmawialiśmy, przypomina sobie wartości, ważne dla ojca i swojego kraju. Powracają one w formie piosenki, którą Konrad może wreszcie zagrać. Dlatego ważne było dla mnie, by był to ten konkretny utwór. Na dodatek zwyczajnie piękny temat. Sprzedałem ten pomysł kompozytorowi Guyowi Farleyowi. Bardzo mu się spodobał, więc zaadaptował ten utwór na swój własny sposób. Chciałem także, aby film miał przynajmniej dwa tematy muzyczne. Scenariusz był tak napisany, by móc przez dwie/trzy minuty rozwijać oba na ekranie. Zależało mi, aby w filmie było kilka scen, w których nikt nie rozmawia, a widz ogląda tylko wydarzenia, w takt przygrywającej w tle melodii. Oboje bohaterów posiada więc własne tematy muzyczne, które w trakcie filmu zmieniają się i ewoluują, stając się coraz silniejsze, bardziej wyraziste.
Produkował Pan filmy w różnych rejonach świata. Czy planuje Pan nakręcić jakiś film w Polsce?
Tak. Obecnie poszukuję tematu, który zaprowadziłby mnie do Polski. Zależy mi na tym, by był to temat uniwersalny. Chciałbym opowiedzieć coś na temat historii. Od dawna szukam opowieści, która ukazałaby prawdę o komunie, jednak w sposób zrozumiały dla osób młodych, które nie przeżyły tych czasów. Znalezienie takiej historii jest bardzo trudne. Z drugiej strony - kinematografia niemiecka znalazła sposób, by w światowy sposób opowiedzieć o tym etapie historii. Niemcy zrobili przecież doskonałe „Życie na podsłuchu”, czy „Goodbye Lenin”. W Polsce też są genialne filmy, ale nie wyszły szturmem do świata.
„Kabaret” jest dla mnie również przykładem idealnego filmu, opowiadającego ważną historię o czasach hitleryzmu, będąc równocześnie fantastycznym, pięknym, i zabawnym filmem komercyjnym. Niestety nie stworzono jeszcze filmu takiej rangi, opowiadającego o czasach komunistycznych. Świat myśli, że Komuna to jedynie część historii, więc można o niej zapomnieć. Dla mnie ważne jest jednak, aby ludzie pamiętali i zrozumieli te czasy. Problemem pozostaje jednak jak zrobić to z humorem i taktem. Jak sprzedać za granicą. To jest wyzwanie. Czy w ogóle się da? Bo faszyzm jest prosty - wiadomo - czerń i biel. Film o powstaniu też w zasadzie wiadomo jak nakręcić. Ale jak przedstawić czasy komuny, aby ukazać całą jej charakterystykę, te rożne odcienie szarości i bardziej subtelne zło?
Genialnym filmem opowiadających o tamtych czasach jest „Miś”. To jest komedia, która w swoim czasie była źle widziana. Ale dzisiaj nawet moje dzieci, które nie znają tamtych czasów, dobrze się na nim bawią. W tym filmie wszystko ukazane jest bowiem przez pryzmat humoru, satyry. Ironicznie. Jak jednak dokonać tego, aby Anglik też to zrozumiał? Poszukuję takiego sposobu przedstawienia tematu, który byłby dobrze zrozumiały na Zachodzie. Lubię artystyczne amerykańskie kino, które stara się bardziej zaciekawić widza niż na siłę go przydusić, przytłoczyć przedstawionym tematem. Teraz Pawlikowski zrobił „Idę”, której udało się wyjść szeroko w świat. Więc może jednak zaczynamy tworzyć filmy na światowym poziomie? Z drugiej strony nie należy zapominać, że „Idę” zrobił Polak, który choć urodzony w Polsce, edukację pobierał w Wielkiej Brytanii. Ma więc zewnętrzny ogląd sytuacji. Może właśnie dlatego udało mu się zrobić taki uniwersalny film? Dzięki dystansowi. Sądzę, że powinniśmy kręcić więcej takich filmów.
Porozmawiajmy teraz o Pana kolejnym projekcie - „Dzieciach Corama”. Czy stanie Pan również za kamerą?
To jest duży temat - część historii Anglii, XVIII wiek, Oświecenie. Historia jest dość wzruszająca, gdyż opowiada o pierwszym domu dziecka. Można powiedzieć nawet, że dotyka pierwszego tak wielkiego gestu humanitarnego w dużej skali w Anglii po czasach reformacji. Gdy Henryk VIII zlikwidował wszystkie zakony, nie było już żadnych miejsc, w których zajmowano by się dziećmi. Kiedy więc trzech mężczyzn postanawia utworzyć przytułek dla osieroconych dzieci, projekt zaskarbia sobie tyleż zainteresowania, co problemów instytucjonalnych.
Mam wielką nadzieję, że uda mi się stanąć za kamerą. To jest duży film, ze sporym budżetem. Będę potrzebował znanej gwiazdy, by móc go sfinansować. Pytaniem pozostaje czy uda mi się przyciągnąć na tyle duży talent, który będzie mógł pomóc mi wypromować ten tytuł. Na razie z pasją podchodzę do poprawek scenariusza. Z drugiej strony, jako producent, zdaję sobie sprawę z ryzyka tego projektu. W chwili gdy nie ma się dużego nazwiska, trudniej jest przyciągnąć widownię. W związku z tym myślałem także o formacie telewizyjnym. Temat jest na tyle skomplikowany, że mógłby go uzasadnić. Interesujące są bowiem różne wątki poboczne. W dwugodzinnym filmie trudno byłoby je wszystkie opowiedzieć. Ciekawostką jest na przykład to, ile dodatkowych rzeczy wyłoniło się z tego aktu miłosierdzia. Różne szpitale, fundacje stworzone były na ten wzór. Nawet Galeria Sztuki Royal Academy powstała dzięki działaniom tych mężczyzn. W końcu wielu artystów, wspierając ten dom dziecka, prezentowało tam swoją sztukę. Kiedy arystokracja przychodziła doglądać dzieci w ośrodku, na który dokładali pieniądze, mimowolnie oglądali też obrazy. Kiedy jednak zabrakło miejsca dla kolejnych obrazów, trzeba było wybudować nową galerię.
Kiedy jednak zdecydowałbym się na format telewizyjny, wtedy musiałbym oddać mój scenariusz do ewentualnej przeróbki. W świecie telewizji, inaczej niż w kinie, scenarzysta liczy się bardziej niż reżyser. Szefowie chcą więc przydzielać do nowych projektów tylko swoich sprawdzonych ludzi.
Wracając jednak do poprzedniego pytania - jak najbardziej chciałbym zrobić film w Polsce. Skoro mogłem pracować z Chińczykami po chińsku, no to w Polsce też mogę (śmieje się).
© ℗
Materiał chroniony prawem autorskim.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.