Michał Kaczoń: Wiem, że to pytanie pewnie pada najczęściej, więc miejmy je z głowy: co zainspirowało cię do stworzenia tej historii?
Drazen Kuljanin: Marzeniem każdego twórcy filmowego jest stworzyć pełnometrażowy film. Niestety normalnie wiąże się to z ciągłym czekaniem. Trzeba przekonywać odpowiednich ludzi, zbierać fundusze, czekać na czyjeś decyzje. A ja po prostu zmęczyłem się tym czekaniem. Postanowiłem więc coś z tym zrobić. Trzeba przyznać, że niełatwo jest przygotować film pełnometrażowy. Ale jeszcze trudniej słucha się ludzi, którzy ciągle powtarzają, jak trudno to zrobić. Pomyślałem więc - może zamiast czekać, powinienem po prostu wziąć sprawy w swoje ręce? Żeby pokazać innym, że to nie jest aż tak trudne, jak to malują. To była ogólna inspiracja dla powstania filmu.
Jeśli zaś chodzi o tę konkretną historię, to inspiracja wzięła się z rozmowy z Liną (Sunden, filmową Amandą), która jest moją przyjaciółką. Rozmawialiśmy przez telefon, kiedy ona jechała pociągiem. Zaczęliśmy żartować i się przekomarzać.
„-Co by się stało, gdyby teraz wszedł jakiś nieznajomy?
-Siedź cicho, mam kaca, nic się nie zdarzy”.
To była część rozważań. Pamiętam, że żartowaliśmy też sobie co by było, gdybyśmy nagrali film w czasie podróży pociągiem, tylko w pięć godzin. Mam poczucie, że gdy coś powoduje twój śmiech i wywołuje pozytywne emocje, jest czymś wartym zapamiętania. Powinieneś zachować ten pomysł i spróbować go kiedyś zrealizować. Większość moich pomysłów zaczęło się właśnie jako takie fantastyczne żarty. Gdy śmiech już minie, myślę sobie po prostu, że to by się naprawdę mogło udać. W tym przypadku było to jak grom z jasnego nieba, bo już wtedy szukaliśmy sposobu, aby zrobić film w szybki i prosty sposób. Teraz zrobiliśmy to chyba za szybko, no ale… (śmieje się).
Ale nadal jest to świetnie zrobione. Bardzo profesjonalnie.
Dziękuję.
Czy było trudno znaleźć odpowiednich aktorów? Posiadają oni tą szczególną namacalną chemię.
W zasadzie to nie. Z obojgiem pracowałem już wcześniej. Lina jest zresztą moją przyjaciółką. Nie poznała jednak nigdy Christiana (Ehrnsténa), z którym kręciłem kilka krótkich metraży. On bardziej zajmował się teatrem. Kiedy rozmawiałem z nim po raz pierwszy, był w zasadzie zdecydowany rzucić aktorstwo. Jednak w momencie, w którym przedstawiłem mu dokładny pomysł, stwierdził:
„To będzie świetne. Muszę to zrobić”.
Oczywiście zawsze istnieje niewielkie ryzyko - nigdy nie wiadomo w pełni, jak aktorzy wypadną w swoich rolach, jak uda im się zagrać tę dwójkę bohaterów. W tym wypadku nie obawiałem się tego długo, gdyż pracowałem z nimi wcześniej, więc wiedziałem, jacy są. Wiedziałem też, że świetnie prezentują się na ekranie. Byłem przekonany, że wszystko się uda. W normalnym życiu oboje są zresztą bardzo odmiennymi charakterami, trochę jak w filmie. Grają więc jak gdyby inne wersje samych siebie. Stąd wiedziałem, że wszystko się ułoży.
Ułożyło się znakomicie. A fakt, że de facto Lina i Christian są nieznajomymi, tylko pogłębia romantyczny przekaz filmu o spotkaniu dwójki nieznajomych.
Tak, w zasadzie byli nieznajomymi.
Dlaczego zdecydowałeś się na ten konkretny pociąg, tę konkretną trasę?
Mieszkam w Malmö. Często jego mieszkańcy jeżdżą do Sztokholmu na dzień czy dwa załatwić jakieś biznesy i zawsze biorą ten pociąg. Ja zresztą sam uwielbiam jeździć pociągami. Siedzisz i patrzysz na nieznajomych, zastanawiając się jakimi są ludźmi, jaka jest ich historia. Lubię też być w podróży, podróżować w ogóle. Mój film nie jest wprawdzie filmem drogi, chociaż w pewnym sensie jest. To mi się właśnie w nim podoba.
Zadanie nakręcenia filmu w 5 godzin i 17 minut (tyle trwa podróż na trasie, przyp. red) jest niezwykle trudne. Jak wyglądał proces przygotowawczy?
W trakcie prac nad filmem, zorientowaliśmy się, że na trasie Malmo-Sztokholm jest osiem przystanków. Pomyśleliśmy więc - zróbmy 8 krótkich rozdziałów. Kiedy rozłożymy pracę na części, całe zadanie nie będzie wydawać się tak trudne. To jak zrobić osiem krótkometrażówek, które zlepią się w pełny film. Poszczególne części mogą, ale nie muszą być ze sobą połączone. Zauważenie tego faktu ułatwiło nam pracę. W ten sposób prowadziliśmy też próby („Dzisiaj robimy scenę 1”). Tak naprawdę proces przygotowań wyglądał trochę jak zadanie matematyczne. W ile minut uda nam się wszystko zrobić? Chciałem zawrzeć wszystkie pomysły, a równolegle z chwilą, gdy zdecydowałem się na osiem rozdziałów, wiedziałem, że każdy z nich powinien trwać dziesięć minut. W trakcie przygotowań byłem więc niczym trener koszykówki, ze stoperem zawieszonym na szyi, mierzącym czas co do sekundy. Aktorzy mnie znienawidzili, gdyż chcieli po prostu ćwiczyć swoje role, bez ciągłego przypominania im o upływającym czasie. A ja potrzebowałem wiedzieć ile co dokładnie zajmuje. Więc kiedy na przykład jedna ze scen trwała siedem minut, powiedziałem do nich „musimy coś dodać”. Prace przygotowawcze były więc w dużej mierze takimi szalonymi technicznymi przygotowaniami.
W trakcie zdjęć w pociągu kręciliśmy wszystko dwoma zestawami kamer w dwóch ujęciach, kręconych bez przerw. Niektóre sceny zrobiliśmy jednak tylko raz, ponieważ w pewnym momencie straciliśmy trochę więcej czasu i szybko zbliżaliśmy się do Sztokholmu. Pamiętam, że obiecałem Linie, że nakręcimy jej scenę tańca dwa razy, jednak ostatecznie zrobiliśmy to raz. Po dziś dzień Lina jest na mnie za to zła. „Boże, wyglądam jak ułom”. Powiedziałem jej, że wszystko wygląda dobrze oraz, że pociąg nie zatrzymuje się dla nikogo, stąd ten brak czasu. W pewnym momencie przez głowę przeszło mi też, że gdyby wszystko szło naprawdę źle, złapałbym po prostu za hamulec bezpieczeństwa. Po prostu pociągnę za niego, będziemy kontynuować zdjęcia, a w tym czasie jakieś ekipy zajmą się naprawą pociągu. Nie wiem nawet ile kosztuje naprawa takich hamulców, więc dzięki Bogu, że ostatecznie nie musieliśmy stosować tej metody. Mieliśmy dużo szczęścia.
Co było największym wyzwaniem całego przedsięwzięcia?
Dla mnie największym wyzwaniem było poradzenie sobie z myślą, że wszystko może pójść nie tak. Kręciliśmy w środku zimy, więc pociąg mógł się na przykład zepsuć w środku trasy. A co jeśli zepsuje się jedna z kamer? Przecież tak po prostu nie wrócimy po kolejną. Wyzwanie było więc oswojenie się z myślą, że ta podróż to de facto nasza jedyna szansa, aby nakręcić ten film. Martwiłem się więc o wszystkie małe szczegóły, które mogą pójść nie tak. Wydaje mi się jednak, że towarzyszyła nam ta szczególna filmowa magia, gdyż wszystko się udało. Sądzę też, że to aktorzy byli pod dużo większą presją, bo proces kręcenia filmu był dla nich niczym oficjalna premiera teatralna - masz tylko jedną szansę, aby zrobić coś naprawdę dobrze.
W filmie cytujesz „To właśnie miłość” Richarda Curtisa. Jakie znaczenie ma dla Ciebie ten film?
To jest zabawny film do wspomnienia w dyskusji. Zwłaszcza takiej, która odbywa się między twórcami filmowymi. Dlatego, że jeśli film ci się podobał, towarzystwo cię zwyczajnie zlinczuje. Nie możesz lubić „To właśnie miłość”. Ja niezmiernie lubię ten film. Uważam, że jest bardzo dobrze napisany, a na dodatek wywołuje niezwykle ciepłe uczucia. Dla mnie kino jest właśnie serią odczuć, które rodzą się we mnie podczas seansu. Wybór tego filmu był dodatkowo ciekawy, gdyż naprawdę wszyscy go widzieli. Dlatego zabawnym było, gdy okazało się, że Lina jakimś cudem nie miała szansy go nigdy obejrzeć. Dokładnie jak jej bohaterka w filmie. Kiedy wspomina o tym bohaterowi Christiana, ten pyta ją czy zwariowała, bo to jest zwyczajnie niemożliwe. Przecież wszyscy go widzieli. Amanda nie jest zainteresowana. To niezwykle zabawne. I widownia rzeczywiście się wtedy śmieje. Właśnie dlatego, że wszyscy znają ten film. Dlatego to tak dobre dzieło do cytowania. Zwłaszcza ta konkretna scena (z kartkami papieru, gdy mężczyzna wyznaje miłość żonie swojego przyjaciela, przyp. redakcji). Zawsze chciałem to zrobić. Z drugiej strony już jestem żonaty, więc nie muszę (śmieje się). Równolegle słyszałem opinie ludzi mówiące, że to takie w moim stylu, żeby zacytować właśnie tę scenę, więc myślę, że zawarłem w niej kawałek siebie.
„Jak zatrzymać ślub” wygrało w swojej kategorii na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Jak czułeś się, gdy usłyszałeś werdykt?
To było świetne. Nie jestem przyzwyczajony do takich reakcji. Zwłaszcza pracując przy tym projekcie, gdy zewsząd słyszałem, że „nie da się zrobić filmu w pięć godzin”. Teraz, kiedy go ukończyłem, mogę go zwyczajnie pokazać i powiedzieć: „da się”. Po tym doświadczeniu każdy kolejny film, który zrobię będzie dużo łatwiejszym przedsięwzięciem. Będę mieć więcej czasu, więc będę mógł włączyć do scenariusza jeszcze więcej pomysłów. Dodatkowo jestem niezwykle szczęśliwy, mogąc być ponownie w Polsce. Również dlatego, że film nie miał jeszcze premiery w Szwecji i moi znajomi są niezwykle zazdrośni.
„Kolejny Polak zobaczy twój film, a my musimy czekać do końca wakacji?”
Czy twoja mama widziała wreszcie film? Pytam dlatego, że na pokazie na Warszawskim Festiwalu Filmowym wspomniałeś, że prezentujesz tak premierowy obraz, ze nawet twoja rodzina go nie widziała.
Tak, miała już szansę go obejrzeć.
Jakie były jej wrażenia?
To było niezwykle zabawne, gdyż rodzice obarczyli mnie bałkańską miłością (urodziłem się w Serbii), ponieważ… przesłali mi jedynie SMSa z kciukiem w górę i podpisem: Ładny obrazek. Pomyślałem sobie: Dzięki mamo, dzięki tato, ostro się nad tym napracowałem. Myślę jednak, że byli tak dumni, że aż nie wiedzieli jak ubrać to w słowa (śmieje się).
Myślę że byli tak zachwycenia, że aż odebrało im mowę.
Chciałem cię teraz zapytać czy masz może jakieś wskazówki dla początkujących twórców filmowych?
Tak, gdyż rozmawiałem o tym niedawno na zajęciach filmowych. Ktoś mnie zapytał jak spotyka się producentów, jak dotrzeć do chwili, w której jestem ja. Odpowiedź jest niezwykle prosta: po prostu zrób film. To najszczersza odpowiedź, jakiej mogę udzielić. Ludzie często nie będą mieli czasu czytać twojego scenariusza czy słuchać twoich pomysłów. Ale kiedy masz coś, co możesz im pokazać, wtedy są bardziej zainteresowani. Wtedy mogą przydarzyć się dobre rzeczy. Także taka jest moja rada. Po prostu zrób film. Z przyjaciółmi. Ja zrobiłem w ten sposób i dobrze na tym wyszedłem. Chyba. (śmieje się)
Czytaj też:
Jak zatrzymać ślub
Pracujesz obecnie nad jakimiś nowymi projektami?
Tak. W tym momencie piszę kolejny scenariusz. To znowu będzie taki pomysł koncepcyjny. Nie mogę jednak jeszcze o tym za dużo mówić. Zdradzę jedynie, że obecnie poszukuję koproducenta w Polsce, gdyż bardzo bym chciał nakręcić właśnie tutaj. Akcja dzieje się za granicą i myślę, że Polska byłaby ciekawym wyborem. Zwłaszcza, że niedawno uświadomiłem sobie, że Szwecja i Polska są połączone w szczególny sposób. Mamy przecież to świetne połączenie promowe. No i ludzie w Polsce są bardzo przyjaźnie nastawieni, a kraj jest piękny.
Teraz, kiedy wspominasz o promach, nie myślałeś może o sequelu, rozgrywającym się na łodzi?
Tak. Bez przerwy o tym żartujemy.
To by mogło wyglądać trochę jak w trylogii „Przed wschodem słońca” Richarda Linklatera.
Tak. Teraz prom, potem chociażby samolot. W sumie czemu nie?
Mówię Ci - zrób jak Linklater - każda kolejna część nagrana po kilku latach przerwy.
On ma tak dobre pomysły. Muszę przyznać, że gdy ludzie mają tak dobre pomysły, aż ich zwyczajnie nienawidzę, są tak doskonałe.
No tak, bo wtedy sobie myślisz: dlaczego ja na to nie wpadłem?
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o „Boyhood”, w mojej głowie zrodziła się myśl:
„O jezu, jak ja bardzo go nienawidzę” (śmieje się)
Życzę więc samych doskonałych pomysłów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.