Film posiada bowiem najbardziej pretekstową fabułę z możliwych - grupa tancerzy, imprezując po zakończeniu kursu w opuszczonym budynku, po wypiciu zakrapianego pączu, zaczyna wariować i gubić kontakt z rzeczywistością. To zdanie, choć streszcza obraz Gaspara Noe, tak naprawdę nie oddaje uroku dzieła. W “Climax” to nie sama fabuła ma znaczenie, a sposób prowadzenia akcji i oddziaływania na zmysły widza różnorodnymi środkami.
Reżyser bawi się już samą strukturą filmową. Jego obraz zaczyna się sceną, która wygląda niczym zwieńczenie historii, jej ostatnie kadry. To poczucie potęguje pojawienie się serii napisów końcowych. Następujące po nim wprowadzenie bohaterów, zaprezentowane w formie introdukcji wideo, to skondensowana wersja ekspozycji, która normalnie rozgrywałaby się w wielu scenach. Tutaj, dostajemy wszystko na raz. Fakt, że niczego więcej nie dowiemy się o bohaterach, poza tymi krótkimi wtrętami, sprawia że to zagranie tym bardziej świadome. Należy dodać, że wideo-rozmowy oglądamy na ekranie starego telewizora, otoczonego książkami i kasetami wideo (wśród których znajdują się takie tytuły, jak “Salo, czyli 120 dni Sodomy”, “Suspiria”, “Schizophrenia”, czy “Posession”), co wydaje się ciekawym wprowadzeniem do historii, zapowiadającym naprawdę mocne wrażenia.
Kiedy dochodzimy do właściwej części historii, reżyser rzeczywiście nam ich dostarcza, (choć czasami łapiemy się na tym, że oczekiwalibyśmy, by Noe, który już przyzwyczaił nas do swojego stylu, docisnął pedał gazu i szaleństwa jeszcze mocniej). Kilka sekwencji przywodzi na myśl klasyczne rozwiązania znane z horrorów, by w innych ogrywać motywy kina tanecznego. Całą “robotę” robi tu jednak praca kamery.
“Climax” to dzieło wybitnie nastawione na warstwę wizualną. Reżyser nie idzie prostą drogą pokazywania nam tego, jak bohaterowie postrzegają rzeczywistość, próbując w oku kamery uchwycić ich punkt widzenia. Osiąga ten efekt zagraniem odwrotnym. Kamera raczej chłodnym spojrzeniem zewnętrznego obserwatora patrzy na wybryki i “odchyły” bohaterów, pobudzając nasze zmysły i wywołując pewną grozę i niepokój. W wielu momentach soczewka przybiera bowiem pozę “jedynego trzeźwego na imprezie”, by w innych ukazywać rzeczywistość z tak różnych kątów i niestandardowych pozycji, że wielokrotnie zastanawiamy się co właściwie widzimy na ekranie.
Taki sposób prowadzenia opowieści sprawia jednak, że szybko angażujemy się w przedstawioną historię, z ochotą chłoniemy kolejne obrazy i cały czas zastanawiamy się, co będzie dalej. “Climax” świetnie bawi się bowiem z oczekiwaniami widza, a choć całość nie kończy się orgazmem tak obfitym, jak ten z pierwszej sceny (słabego) “Love”, czyli poprzedniego filmu reżysera, seans na pewno finiszuje się ze sporą dozą satysfakcji. I ma się ochotę wybrać w tę podróż jeszcze raz.
Ocena: 7/10
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.